We wtorek Przemysław Kita został oficjalnie piłkarzem Widzewa Łódź. Nie jest to żadne zaskoczenie, ponieważ napastnik był jedną nogą przy Piłsudskiego w zasadzie już od dwóch tygodni. Teraz możemy przeprowadzić z nim pierwszy wywiad po podpisaniu umowy.
– O pana przejściu do Widzewa mówiło się już od dłuższego czasu. Nie było po drodze żadnych trudności?
– Nie, raczej nie. Widzew był konkretnie zainteresowany moją osobą, ja ze swojej strony również byłem nastawiony na ten transfer w zasadzie od samego początku, gdy otrzymałem telefon od dyrektora sportowego Łukasza Masłowskiego. Cieszę się, że wszystko udało się dopiąć formalnie i jestem widzewiakiem.
– Urasta pan na specjalistę od awansów. To chyba ewenement, by cztery razy w ciągu pięciu sezonów dokonać tej sztuki.
– To prawda. Mam patent na awanse z II ligi do I ligi, choć zdarzyło mi się również spaść z I ligi do II ligi. Zawsze trafiałem do silnych i ambitnych zespołów, gdzie była chemia pomiędzy zawodnikami. Tak się składało w ostatnim czasie, że udawało nam się to przekuć w awans.
– Żałuje pan, że nie udało się na dłużej zagościć w Ekstraklasie? Dlaczego nie wyszło w Cracovii?
– Różne czynniki się na to składały. W pewnym momencie pojawiła się kontuzja, a w międzyczasie zmienił się trener. Tak jakoś wyszło, że moje losy potoczyły się później tak, a nie inaczej. Czy żałuję? Staram się nie patrzeć na to w ten sposób. Każdego dnia cieszę się, że mogę uprawiać zawód piłkarza. Robię to, co kocham i to jest dla mnie najważniejsze.
– W Krakowie miał pan okazję oglądać rozwój talentu Bartosza Kapustki.
– Pamiętam, że Bartek zaczął trenować z pierwszym zespołem już w wieku 16-17 lat, ale debiut w Ekstraklasie zaliczył rzeczywiście już za moich czasów. Bywało tak, że wymienialiśmy się na boisku – raz grał on, a raz grałem ja. Cieszę się, że tak potoczyła się jego kariera i że miałem okazję dzielić z nim szatnię.
– Przychodzi pan do Widzewa z konkretnymi założeniami?
– Mam nadzieję, że moja przygoda z Widzewem potrwa jak najdłużej i będzie miała miejsce na coraz wyższym poziomie rozgrywkowym. Co do indywidualnych celów, to takich sobie nie stawiam. Najważniejsze jest to, żeby drużyna wygrywała. Czy to będą moje bramki czy podania, czy kogoś innego, nieistotne. Aczkolwiek uważam, że dla napastnika w tej lidze strzelenie dziesięciu bramek powinno być minimum.
– W Grudziądzu się to udało.
– W Warcie Poznań ta dwucyfrowa liczba także była w moim zasięgu, ale często byłem ustawiany także na skrzydle, a nie jako typowa dziewiątka, więc siłą rzeczy tych bramek było nieco mniej.
– Skoro już jesteśmy przy temacie Warty, dlaczego odszedł pan z klubu po wywalczeniu awansu do I ligi?
– Nic nie stało na przeszkodzie, abym został w Poznaniu. W zasadzie byłem już dogadany z działaczami Warty, ale pojawiła się propozycja z Piasta Gliwice. Chciałem raz jeszcze spróbować swoich sił w Ekstraklasie, więc pojechałem na testy, ale to nie spodobało się prezesowi Warty i skończyło się tak, że odszedłem z klubu.
– Nie było szans, by wrócić?
– Trener Petr Nemec chciał, żebym został, ale szefostwo klubu było już na nie i w ten sposób znalazłem się w takiej, a nie innej sytuacji. Odezwała się jednak Olimpia Grudziądz, która była bardzo zdeterminowana, by mnie pozyskać. Drużyna chciała awansować do I ligi, więc dla mnie to był sygnał, że to będzie odpowiednie miejsce. Poszedłem tam i faktycznie się udało.
– Jakiego Przemysława Kitę zobaczą kibice w „Sercu Łodzi”?
– Jestem przekonany, że mogę dostosować się do każdego stylu. Mam za sobą występy w Cracovii u trenera Wojciecha Stawowego, który jak wiadomo preferuje futbol bardzo techniczny i ładny dla oka, ale występowałem też w zespołach, które stawiają na długie podania i boiskową walkę. Dostosuję się do tego, jakie trener Zbigniew Smółka będzie miał ode mnie oczekiwania. Ciężko mi mówić o sobie, wolę, żeby o moich umiejętnościach świadczyło to, co robię na boisku. Lubię grać ofensywnie, wyjść na wolne pole, czy zastawić się będąc tyłem do bramki. Wszystko tak naprawdę będzie zależało od założeń taktycznych, jakie całej drużynie i nam indywidualnie nakreśli trener Smółka.
– Jeden z kibiców z Pabianic opowiedział nam ciekawą anegdotę na pański temat. Kiedyś w juniorach Włókniarza zdenerwował się pan na trenera, bo przypisał bramkę nie panu, a innemu zawodnikowi. Ta ambicja na murawie do dziś została?
– Sądzę, że tak. Na boisku i poza nim jestem zupełnie inną osobą. Gdy jestem w grze, to wstępuje we mnie inna osobowość. Wtedy nie odpuszczam, wszędzie włożę głowę czy nogę, byleby dojść do piłki. Czasem muszę się hamować, bo oglądam przez to za dużo kartek (śmiech).
– Skoro jest pan specjalistą od awansów, to możemy się umówić, że za rok zadzwonimy do pana ponownie, gdy Widzew będzie już w I lidze?
– Niech będzie, umówmy się tak. Do każdego klubu przychodzę z nastawieniem walki o najwyższe cele i tak samo będzie w Widzewie!
Fot. Widzew Łódź