Wszystko wskazywało na to, że jeden z ulubieńców kibiców, Radosław Sylwestrzak, pozostanie w Widzewie. Obrońca ustalił warunki nowej umowy, ale nie związał się nią z łódzkim klubem. Podpisał kontrakt ze Stalą Rzeszów. Porozmawialiśmy z „Sylwkiem” o szczegółach tej decyzji oraz o dwóch latach, jakie spędził przy Piłsudskiego.
– Mam wrażenie, że kibice nie żałowali żadnego rozstania tego lata tak, jak pańskiego.
– Nie chciałem odchodzić z Widzewa, dlatego tym bardziej ciężko było mi to zrobić. Przeżyłem przez te dwa lata, spędzone w Łodzi, wspaniałe chwile. Nie poszło to wszystko tak, jak sobie zakładałem.
– Przed wyjazdem na urlopy wydawało się, że temat jest już załatwiony i pan zostaje. Co się stało?
– Praktycznie od razu zaakceptowałem warunki nowej umowy, ponieważ wiedziałem, że później głowa będzie zajęta przygotowaniami do ślubu w Zielonej Górze, a nie sprawami zawodowymi. Niestety, ale się to przedłużało, klub przeciągał sprawę. Umówiliśmy się na coś, a potem nagle chęci na dalszą współpracę nie było. To bolało podwójnie. Po powrocie dalej nic się nie działo, nie było kontaktu. Nawet życzeń po ślubie nikt mi nie złożył. Z każdym dniem zacząłem odczuwać, że jednak nie chcą przedłużyć ze mną kontraktu, więc wiedziałem, że nie mam na co czekać.
– W zasadzie przez cały pobyt w Widzewie ciągle musiał pan udowadniać, że zasługuje na miejsce w klubie.
– Codzienną robotą na treningach chciałem pokazać, że zasługuję na to miejsce. Na pewno nie podchodziłem to tego w taki sposób, że ono mi się należy z automatu. Można to miejsce wywalczyć tylko ciężką pracą, wytrwałością i cierpliwością. Nawet gdy jesienią wskoczyłem do jedenastki, dalej musiałem dawać z siebie maksa, żeby w niej pozostać.
– Pierwszy sezon był dla pana dużo bardziej udany od drugiego. Przede wszystkim, awansowaliście. Jak pan wspomina tamten mecz w Ostródzie?
– W przerwie w szatni panowała totalna cisza. Sam do dzisiaj nie wiem, czy to wynikało z pewności siebie, z wiary, że jesteśmy tak mocni, że i tak odrobimy jednobramkową stratę, czy może ze strachu, że może się nie udać. We mnie więcej było tych pierwszych emocji, czułem, że się podniesiemy. Wiedziałem, że mamy silną drużynę, którą stać na odwrócenie losów tego spotkania, a co za tym idzie całego sezonu. Jak widać, nie myliłem się.
– Do meczu przystąpiliście z nowym trenerem.
– Pierwszy raz spotkałem się z taką sytuacją. Ale wychodzę z założenia, że w klubie są osoby, które mają prawo tych trenerów zatrudniać i zwalniać, gdy uznają, że zachodzi taka potrzeba. To tak, jak z piłkarzami – jak ktoś nie chce z nami dłużej pracować, to rozwiązuje z nami kontrakt lub go nie przedłuża.
– Niemal rok spędziliście z Franciszkiem Smudą. Ciekawe doświadczenie?
– Od jego pierwszego wejścia do szatni, czuć było tą wyjątkowość, a na pierwszym treningu widać było, że jest to doświadczony fachowiec. Każdy w zespole czuł przed nim duży respekt. Ja także mam wobec trenera Smudy wielki szacunek, bo dużo mnie nauczył, otworzył oczy na piłkę. Tak naprawdę to z nim osiągnęliśmy ten awans, ponieważ trener Smuda był prawie cały sezon z nami i jeden mecz niczego nie zmienia.
– Nie brakuje opinii, że to pod jego ręką wyraźnie poprawił pan swoją grę.
– To prawda, trener na zajęciach dużo podpowiadał, jak należy się ustawiać, ale sam także nad tym sporo pracowałem. Zwracałem na to coraz większą uwagę, podpatrywałem w telewizji najlepszych środkowych obrońców, ich boiskowe zachowania. Niemniej rola trenera Smudy też była istotna i myślę, że to zaprocentowało w kolejnej rundzie.
– Podobnie jak to, że na chwilę został pan przekwalifikowany na prawego obrońcę.
– Ja też się wtedy zdziwiłem (śmiech). Takie życzenie miał trener Smuda i musiałem się dostosować. W tygodniu trener mnie przestawił i myślę, że nie wyglądało to aż tak źle. Kto wie, może w przyszłości takie doświadczenie z tą pozycją jeszcze zaowocuje.
– Dotarły do pana sygnały, że przez kibiców jest nazywany „Talizmanem Widzewa”?
– (śmiech) Tak, ale ie traktowałem tego Bóg wie jak poważnie. To był tylko jakiś dodatek do tego wszystkiego, co się działo wokół drużyny. WTM zauważył taką prawidłowość, więc było mi miło, że mogłem w taki sposób pomóc drużynie, ale nie podchodziłem do tego w taki sposób, że skoro jestem na boisku, to nic złego nam się nie stanie. Trzeba było zasuwać, żeby tą serię przedłużać.
– Mecz z Olimpią Grudziądz miał być czterdziestym spotkaniem z rzędu bez porażki z Radosławem Sylwestrzakiem w wyjściowym składzie, ale seria się przerwała.
– Sam sobie ją przerwałem.
– Co się z wami stało po 89. minucie?
– Do dziś zadaję sobie to pytanie. Nawet teraz, na chłodno i z perspektywy czasu, nie wiem, co się wtedy stało. Zawaliliśmy jako zespół, a ja zawaliłem także indywidualnie. Muszę wziąć na siebie dużą cześć odpowiedzialności za tamtą porażkę, każdy widział, jak to wyglądało. Miałem słabszy dzień, gorszy moment. Sądzę, że każdy zawodnik ma takie chwile, mam nadzieję, że będzie to dla mnie lekcja na całe życie. Dziś mogę tylko przeprosić za to, że w pięć minut przegraliśmy wygrany mecz.
– Zgodzi się pan ze stwierdzeniem, że był to jeden z momentów zwrotnych sezonu?
– Ciężko powiedzieć, czy to miało wpływ. Z drugiej strony można wrócić do meczu z Bełchatowem, w którym graliśmy w dziewięciu bardzo dobre zawody. Czuliśmy po nim, że jesteśmy bardzo mocni, że mogliśmy stanąć ponad tym wszystkim. Nigdy nie zapomnę tego, co po końcowym gwizdku zgotowali nam kibice, jak podziękowali nam za zaangażowanie, mimo, że straciliśmy dwa punkty. To wszystko miało dać nam dodatkowego kopa, ale tydzień później przyszedł ten nieszczęsny Grudziądz…
– Od tamtej pory drużyna wygrała tylko dwa razy, wszystko się rozsypało.
– Wiele rzeczy zostało wtedy zaburzonych. Nie wiem, jak było z tym przygotowaniem fizycznym, bo praktycznie nie grałem. Na wczesnym etapie rundy złapałem kontuzję i wróciłem dopiero na ostatnie kolejki. Ciężko mi mówić za kolegów, będąc z boku cały czas wierzyłem, że dadzą radę. Starałem się ich wspierać, bo wiedziałem, że mamy mocną drużynę. Widocznie głowa była ważniejsza od umiejętności.
– Teorie spiskowe mówią, że zespół grał przeciwko Radosławowi Mroczkowskiemu.
– Między drużyną a trenerem Mroczkowskim nie widziałem żadnego konfliktu. Mówienie, że graliśmy na jego zwolnienie, to głupota. Widziałem z bliska, jak wszyscy starają się wyjść z tej serii remisów. Przecież wygrane mecze i w konsekwencji awans do I ligi, to dla wszystkich dodatkowy bonus. I sportowy, i finansowy, bo przecież mieliśmy wdrożony system premiowania za punkty. Dodatkowo wielu osobom po awansie przedłużyłby się kontrakt i wzrosłyby zarobki. Granie przeciwko trenerowi, jakiemukolwiek, byłoby samobójstwem.
– Seria remisów jednak trwała, zespół osuwał się w tabeli, co zaczęło irytować kibiców. W pewnym momencie sielanka skończyła się na dobre.
– Nie można im się dziwić. Tłumnie przychodzili na stadion, a nasza gra była daleka od ideału. Jesienią wyglądało to o wiele lepiej, wygrywaliśmy mecze, strzelaliśmy Błękitnym czy Siarce po cztery gole, dawaliśmy kibicom radość. Wiosną było dużo słabiej. Każdy kibic ma prawo do własnej opinii, choć nie należy przekraczać pewnej granicy, bo wszystkim należy się szacunek. Czasami ta reakcja była moim zdaniem przesadzona, ale rozumiem krytykę. Była słuszna.
– Przed panem nowy rozdział. Aklimatyzacja w Rzeszowie już za panem?
– W drużynie jak najbardziej, właśnie udało mi się znaleźć mieszkanie. Na razie jestem tutaj, ponieważ żona pracuje jeszcze w Łodzi. Dopiero będzie starali się to zorganizować na nowo, żeby mogła się do mnie przenieść. Jak już się to stanie, wtedy będę mógł powiedzieć, że mając jej wsparcie zaaklimatyzowałem się na 100%.
– Trafił pan do klubu, którego kibice dobrze żyją z fanami Widzewa.
– Przyznam, że dla mnie też jest to powód do zadowolenia, że przeszedłem do klubu, który ma dobre relacje z Widzewem. Nie mogę się już doczekać meczu pomiędzy tymi dwiema drużynami, bardzo chciałbym w nim wystąpić. Nie dlatego, żeby komuś w Łodzi coś udowadniać, że pomylono się rezygnując ze mnie. Po prostu występ w takim spotkaniu byłby dla mnie dużą przyjemnością.
– Mocno związał się z RTS.
– Nie da się tego ukryć. To klub, który zostanie w moim sercu na zawsze. Dwa lata spędzone w Łodzi były wspaniałe, choć trudnych chwil nie brakowało. Zżyłem się z ludźmi, kibicami, stadionem. Ciężko było odchodzić. Korzystając z okazji chciałbym podziękować wszystkim widzewiakom za współpracę, ale jeszcze się z nimi nie żegnam. Widzimy się niedługo!